Trudne początki nowej drogi
Przyznam szczerze, że zabieram się za napisanie tego wpisu od kilku dni. Czuję, że w głowie mam natłok myśli i emocji, które chciałabym już przelać na "papier". Z drugiej strony jednak - jak tylko zaczynam składać zdania, wracają do mnie jak obrazy wszystkie ciężkie chwile i przerywam. Może więc najłatwiej będzie, jak po prostu zacznę od początku.
Początku, czyli - załóżmy - pierwszych dni lipca. 32/33 tydzień ciąży, a ja zauważam z niepokojem, że brzuch jakby opadnięty. Myślę sobie, że kurczę chyba za wcześnie. Na szybko liczę, że zwykle od opadnięcia do porodu mijają maksymalnie 3-4 tygodnie. Wychodzi więc, że miałabym urodzić już 36/37 tc. "Nie, niemożliwe", myślę, ale gdzieś w głębi duszy zaczynam czuć lekkie podenerwowanie i codziennie przyglądam się swojemu brzuchowi.
Początek sierpnia. Dopada mnie rozwolnienie. Zastanawiam się, czy to może wina upałów, które ledwo znosiłam. Tak ganiałam do toalety od tygodnia. W niedzielę 6 sierpnia postanowiłam podjechać na IP na Ujastek, żeby sprawdzić, czy biegunka nie wpływa jakoś negatywnie na dziecko. Wszystko dobrze, ale zapada mi w pamięć zdanie wypowiedziane przez położną: "szyjka lekko skrócona". "Jak to skrócona?", pytam. "To znaczy ma 2 cm, ale to odpowiednia długość jak na ten etap ciąży". Ponownie jednak poczułam niepokój, bo przy Lence niemal do samego porodu szyjka miała prawie 4 cm. Wracamy do domu.
Od poniedziałku Lenkę dopada wirus jelitowy. Padam ze zmęczenia. Upały wciąż trwają. Mam dość.
Czwartek 10 sierpnia. Poranne cukry zawsze oscylowały u mnie w okolicach 90. Tego dnia nagle, bez żadnych zmian w diecie, rano na glukometrze widzę 78. Następnego dnia - to samo. Kołacze mi po głowie zdanie "nagły spadek cukrów jest zapowiedzią porodu". Nie, niemożliwe.
W piątek 11 sierpnia jadę na wizytę kontrolną. Ginekolog stwierdza, że główka bardzo nisko, rozwarcie na 0,5 cm, czopa śluzowego już nie ma. ALE - wg niej spokojnie pochodzę jeszcze ze 2 tygodnie (pamiętacie? IDENTYCZNIE było przy Lence - miałam pochodzić jeszcze 2 tygodnie, a poród zaczął się kilka godzin po wizycie). Wracamy do domu.
Tego samego dnia, ok. godziny 22 słyszę... lekkie "pyknięcie" w okolicach spojenia łonowego. Dostałam gęsiej skórki, bo brzmiało to, jak - tak, dokładnie - jak pęknięcie worka owodniowego. Nie chcę jednak siać paniki. Wstaję, chodzę, kaszlę. Nic nie leci. "Może mi się wydawało?". Kładę się do łóżka, zasypiam. Budzę się jednak sama po ok. 30 minutach, siadam na łóżku i czuję, jak wypływają ze mnie wody płodowe. Biegnę do łazienki, wołam do męża, że odeszły mi wody. "Co my zrobimy z Lenką?". Teściowa miała przyjechać do nas w niedzielę, brat z bratową w Tarnowie. "Boże, co my zrobimy z Lenką?". Dzwonię do rodziców do Tarnowa z pytaniem, czy mogliby na gwałt jechać TERAZ do Krakowa na Ujastek odebrać od nas Lenkę, bo ja właśnie zaczęłam RODZIĆ. Dzięki Bogu, rodzice jadą, odbierają Lenkę, a ja zmierzam z mężem na porodówkę.
Poród? Rewelacja. Jeśli w ogóle tak można powiedzieć o porodzie. Bolało, wiadomo, ale tempo było błyskawiczne. Rozwieranie niecałe 3 godziny, parcie 10 minut. A i faza rozwierania jakaś taka łatwiejsza do zniesienia niż przy Lence. Nie zdążyłam nawet wejść pod prysznic, nie zdążyłam nawet pomyśleć o znieczuleniu. Nie było nacięcia, nie było pęknięcia. Po 10 minutach na fotelu na moim brzuchu położony został Bartuś. Wszystko dobrze, 3240 g, 51 cm, 10 punktów. Ale że urodził się w 36 tygodniu (dokładnie 36+6, więc 1 dnia zabrakło do donoszenia), musi być jako wcześniak zabrany na obserwację.
I dobrze, że został zabrany.
Kładę się do łóżka na sali poporodowej. Nie czuję, że rodziłam, serio. Po ok. 2-3 godzinach przychodzi do mnie lekarka z informacją, że Bartek "został przeniesiony na patologię noworodka w stanie średnim z nasilającą się niewydolnością oddechową". Słucham, ale nie słyszę. Po policzku płynie mi łza. "Ale jak to? Że moje dziecko?". Mam wrażenie, jakby to nie dotyczyło mnie, tylko działo się gdzieś obok.
W tamtym momencie rozpoczął się najtrudniejszy tydzień w moim życiu.
CDN.
Ale jak to ciąg dalszy nastąpi? W takim momencie? Matko kochana... Zdrówka Wam życzę i mam nadzieję, że wszystko jest w porządku, a Wy cieszycie się sobą już w domu. Za szybko urodzić - źle, późno - też źle. Ja miałam termin na 10 lutego, a wszystkie znaki na niebie oraz ginekolog orzekły, iż masykmalnie wytrzymam do połowy stycznia. Cóż, urodziłam 20 lutego i to korzystając z pomocy lekarskiej, bo mój synuś chciał chyba zamieszać w moim brzuchu. ;-) Zdrówka, kochani!
OdpowiedzUsuńBoze. czytam ten tekst w napieciu. Mam nadzieje ze Bartus jest caly i zdrowy. Ja mam do terinu 5 dni jeszcze a tez sie stresuje czy bedzie sie mial kto zajac corka jak juz to nastapi a ona malutka bo ma 15m. Czekam na dalszy ciag u was z happyendem
OdpowiedzUsuńWitaj na świecie, Maleństwo! Trochę Ci napędził stracha, łobuz mały! Śledzę Cię na Facebooku, więc wiem, że problemy zostały zażegnane. Ale oczywiście czekam na szczegóły!
OdpowiedzUsuńJaki on śliczny!!! 😍🙄 ale skończyłaś w niezłym momencie... Czekam na cd.
OdpowiedzUsuńGratulacje i mam nadzieję, że wszystko zakończyło się dobrze. Ale zaskoczenie, czytałam z gęsią skórką.
OdpowiedzUsuń