Lenka: nowe umiejętności

12:01 Gosia Komentarzy: 10

Każdego dnia Lenka zaskakuje mnie czymś nowym. A to wybuchnie śmiechem przez sen, a to gada do siebie przez kilka minut, miętosząc przy tym Mr B, który dzielnie znosi wbijające się w niego dziąsła i nawał śliny.

Moja królewna ma już 3,5 miesiąca. A to zobowiązuje.

Coraz chętniej leży na brzuszku. Efekty gimnastyki widać, bo ładnie unosi do góry główkę i ramiona, rozglądając się na boki i radośnie gruchając. A kiedy znudzi jej się taka zabawa, sama przetacza się na bok i na plecki. Z łatwością przychodzi jej zmiana pozycji również w przeciwnym kierunku: z plecków na bok. Napina brzuszek, podnosi pupę i nóżki i gotowe.


Na szczęście nie mamy większych problemów z wieczornym zasypianiem. Wygląda to tak: ok. 19.30 kąpiel, kładziemy ją do łóżka (na razie mojego), siada przy niej tata i tak siedzi, nie zwracając na siebie większej uwagi. Nie ma noszenia, zabawiania ani przytulania. Po ok. 20-30 minutach rozmawiania z samą sobą, degustowania piąstek i obracania się w kółko Lenka zasypia. Ja w tym czasie odciągam pokarm i relaksuję się pod prysznicem. Jeszcze nie zdarzyły nam się epizody wieczornego płaczu czy nadmiernego marudzenia (odpukać!). A propos obracania w kółko: przetaczając się z plecków na bok, Lenka potrafi wędrować dookoła. Czasem zasypia w połowie szwendania się, zanim główka z powrotem znajdzie się na poduszce, co wygląda tak:


Jak widać, rożek jeszcze niby w użytku, ale zaczął popadać w niełaskę. Lada dzień skończy na dnie szafy.

Zauważyłam również, że Lence nie przeszkadza hałas, a wręcz przeciwnie: ciągły huk o jednakowym nasileniu działa na nią usypiająca. Przykład? Podczas odwiedzin u kuzynki spotkały się trzy roczne dziewczynki, trzyletni chłopiec i Lenka. Podczas gdy wspominane starsze towarzystwo zajęte było tworzeniem chaosu, grzechotaniem i krzyczeniem (decybele pewnie takie jak przy starcie odrzutowca), Lenka smacznie spała. Kiedy natomiast panuje absolutna cisza i ktoś chrząknie lub zaskrzypi podłoga, w jednej chwili jest przebudzona.

Statystyki
waga: ok. 6100 g (waga wyjściowa: 3120 g)
wzrost: ok. 67 cm (wzrost wyjściowy: 55 cm)
rozmiar ubranek: 68
liczba zdobytych serc: niezliczona

10 komentarze:

Foto i film: Lenkowa pobudka i "spanie w rożku"

09:22 Gosia Komentarzy: 7

Taki słodki buziol budzi mnie co rano (trzymiesięczny buziol!):


A tu kolejne zdjęcia z serii "spanie w rożku" (tych, którzy nie wiedzą, w czym rzecz, odsyłam tutaj).



7 komentarze:

Tego nie mów młodej mamie, chyba że chcesz dostać w zęby

10:54 Gosia Komentarzy: 30


1. "Nie karmisz piersią? O, jak mi przykro. Pewnie za mało się starałaś, bo wiesz, to trzeba cały czas przystawiać i w końcu na pewno chwyci. Może za szybko zrezygnowałaś? A tak w ogóle to cudownie jest karmić, bo taka wygoda! A może jeszcze spróbujesz? Nie? Na pewno?"

2. "Już wróciłaś do wagi sprzed ciąży? Strasznie szybko! Ale brzuszek jeszcze trochę widać. Ćwiczysz? Nie? A planujesz?"

3. "Pierwszy rok to trzeba poświęcić dla dziecka. Nie myśl o sobie, ty nie jesteś ważna. Wszystko cię boli? Masz doła? I prawidłowo!"

4. "Wiesz, seks po porodzie to już nie to samo. Boli, luźno, nic nie czujesz. Ty się frustrujesz, facet się frustruje. Nie ma sensu. No ale przecież seks nie jest najważniejszy, nie? Lepiej poświęcić się dziecku"

5. "Nie powinnaś jej cieplej ubierać? Po co kąpiesz codziennie? Paznokcie ma za długie. O, tu się podrapała. A lekarz ci nie powiedział tego, srego i owego?" 

6. "Już się uśmiecha? Eeee, niemożliwe. Przecież niemowlę uśmiecha się po trzecim miesiącu. A przynajmniej moje, więc twoje nie może wcześniej"

7. "Jesz maliny, ser i czekoladę? Ale przecież karmisz!"

Wypowiedzi oczywiście przejaskrawione, ale wiecie, o co kaman.

30 komentarze:

Diagnoza: macierzyństwo

14:54 Gosia Komentarzy: 10


OBJAWY:
- nerwica natręctw przejawiająca się nieustannym sprawdzaniem, czy pieluszka jest sucha, woda w wanience nie za ciepła ani nie za zimna, a gaz po podgrzewaniu mleka na kuchence wyłączony;
- zadziwiająca odporność na wrzątek, który wylewa się na palce za każdym razem, gdy wyparzasz butelki;
- siła mięśni na miarę Pudziana, która rośnie z dnia na dzień, dostosowując się do powiększającej się w zastraszającym tempie wagi twojej latorośli;
- strategiczne myślenie, którego nie powstydziłby się Napoleon: w ciągu jednego epizodu drzemki dziecka jesteś w stanie umyć się, ubrać, zjeść śniadanie, odciągnąć pokarm, a więc to, na co normalnie musiałabyś poświęcić godzinę, robisz w 20 minut (... i zwykle jeszcze zdążysz przed pobudką);
- zdolność do wysypiania się w 4-5 godzin (może faktycznie jesteś spokrewniona z Napoleonem?);
- poporodowa skleroza, przez którą musisz latać po schodach góra-dół, bo przecież tak ciężko jest zapamiętać, że miałaś przynieść butelkę z mlekiem i pieluszkę;
- ból kolan związany z powyższym;
- obłęd w oczach pojawiający się po przekroczeniu progu sklepu z akcesoriami dla dzieci;
- chwilowe zaniki pamięci, gdy luby zapytuje się, na co poszło tyle pieniędzy (patrz wyżej);
- zdolność wytłumaczenia sobie, że wszystko, co kupujesz dziecku, jest absolutnie niezbędne (patrz wyżej i jeszcze wyżej);
- detektywistyczne umiejętności objawiające się wyszukiwaniem coraz to nowszych zabawek, które twoje dziecko koniecznie musi mieć, bo inaczej nie zostanie geniuszem, a że ma nim być, to chyba oczywiste (patrz wyżej, wyżej i wyżej);
- rozczulanie się na widok "zmarszczek" na tylnej stronie ud dziecka, dziurek w łokciach, włosków na uszkach i maciupeńkich paznokietków;
- łzy wzruszenia, gdy maluch spogląda na ciebie z radością w oczach, szerokim uśmiechem i przeciągłym piskliwym "aguuuuu";
- chęć pochłonięcia wszelkich możliwych poradników, które napisano na temat macierzyństwa i rozwoju dziecka (zwykle po to, żeby upewnić się, że wszystko, co robisz, robisz doskonale, a twoje dziecko rozwija się o wiele szybciej niż inne);
- przed porodem wakacje oznaczały dla ciebie plażę i drinki z palemką, teraz mianem "wakacje" określasz wyjazd do teściowej, mieszkającej w odległości 70 km od ciebie;
 - pisanie notki na bloga, podczas gdy w sąsiednim pokoju babcia zabawia dziecko, bo w końcu masz 5 minut dla siebie.

DIAGNOZA:
Macierzyństwo

LECZENIE:
Dotychczas nie wynaleziono skutecznej metody leczenia. Chorej pozostaje pogodzenie się z zaistniałą sytuacją i czerpanie z niej dzikiej satysfakcji i bezgranicznej radości.

10 komentarze:

Mr B - aj law ju!

11:20 Gosia Komentarzy: 16


Na pierwszy rzut oka całkiem niepozorny. Taki jakiś kwadratowy i płaski. Z małymi uszkami. Cienkimi nóżkami. A tu proszę, Lenka pokochała go wielką niemowlęcą miłością.

Mr B to zabawka-termofor, ciesząca się dość dużą popularnością w blogosferze. Teraz już wiem dlaczego. Po pierwsze: kolory. Nie będę się nad tym tematem zbyt długo rozwodzić, bo sprawa jasna: czerń, biel i czerwień. Po drugie, cienkie rączki i nóżki, idealne, aby uchwycić je malutkimi dziecięcymi łapkami. Po trzecie, metki. Ta kwestia też raczej nie wymaga dodatkowego wyjaśnienia. Po czwarte, płaski i miękki. Z łatwością można go przytulić i wymiętosić na wszystkie strony.

Mr B jest obecnie ulubioną zabawką Lenki. Kiedy doskwiera nuda, do akcji wkracza Mr B i ratuje sytuację. Lenka od razu zawiesza na nim wzrok, wyciąga rączki, chwyta i uroczo przyciska do siebie (na razie pewnie więcej w tym przypadku niż świadomego działania, ale co tam). Oczywiście, przy okazji wkłada do buzi i ślini. No normalnie pierwsza dziecięca big love!

Jako zabawka Mr B sprawdza się więc rewelacyjnie. Ale, ale. Przecież Mr B to przede wszystkim termofor. Funkcję grzewczą pełni wkład solny, działający w magiczny sposób: wystarczy zgiąć znajdujący się w środku "patyczek", a po chwili wkład się krystalizuje i nagrzewa. Przed ponownym użyciem należy go przez kilka minut "gotować" w garnuszku z wodą. Wszystko super, jednak mam pewne obiekcje. Odnoszę wrażenie, że temperatura osiągana przez wkład jest zdecydowanie za niska. Niby tak ma być, bo to w końcu dla dziecka. Ale mimo wszystko. Trzeba wziąć pod uwagę to, że wkład umieszcza się w kieszonce na plecach Mr B. Wkład spokojnie można trzymać w dłoniach, śmiem więc wątpić, że po ograniczeniu go przez dodatkową warstwę jeszcze jakieś konkretniejsze ciepło jest odczuwalne. A przynajmniej nie takie, które miałoby pomóc w przypadku kolki, nawet w połączeniu z masażem brzuszka (Lenka zaliczyła na początku kilka epizodów bolesnych wzdęć i nic nie pomagało, ani espumisan, ani masaż, ani tym bardziej termofor).

Mr B sprawdza się rewelacyjnie jako zabawka. Ale czy przyniesie ulgę w kolce (a tak przecież jest promowany: jako remedium na kolki)? Raczej wątpię.

16 komentarze:

Lenka: 12. tydzień

16:55 Gosia Komentarzy: 12


Moja królewna za tydzień skończy trzy miesiące (kiedy to zleciało, ja się pytam?!). Niemal każdego dnia ujawnia nowe umiejętności. Całkiem sprawnie zaczyna chwytać zabawki i wymachiwać nimi na wszystkie strony, choć oczywiście zwykle od razu lądują w jej słodziachnej buziuli (nie mogłam się powstrzymać...). Chętnie wdaje się w dyskusje, wtrącając co chwilę urocze "gugu", "agu" albo "abuu". Coraz bardziej się ślini i zaczynam się zastanawiać, czy to aby nie jest zapowiedź pierwszego ząbka.

Za nami drugie szczepienie. Zestaw ten sam: 6w1 i rotawirusy. Tym razem było nieco więcej łez, uspokoiła się dopiero po usadowieniu jej w aucie. Z tego, co mówił pediatra, wynika, że już za 2-3 tygodnie możemy spróbować podać sok z jabłka lub marchewki, a za miesiąc pierwszą zupkę ziemniaczano-marchewkową.

W niedzielę odbyła się pierwsza wielka impreza z udziałem Lenki, czyli chrzest. Denerwowałam się bardziej niż przed ślubem. Po głowie wciąż krążyły mi wizje, że Lenka krzyczy przez całą mszę, a w kluczowym momencie robi kupę z fanfarami. Na szczęście obyło się bez takich sensacji. Na początku przestraszyła się dźwięku organów, ale dość szybko udało się przegnać smutki. Resztę mszy spokojnie przespała w ramionach chrzestnego.





Stawiamy też pierwsze kroki w chustowaniu. Marnie to widzę. Za pierwszym razem Lenka wytrzymała 5 minut, za drugim - 7. Problem w tym, że nie przepada za ciasnotą. Ale będziemy próbować dalej, bo perspektywa równoczesnego zajmowania się dzieckiem i posiadania dwóch wolnych rąk jest bardzo kusząca.

A takimi uśmiechami codziennie wita mnie Lenka:

12 komentarze:

Odcisk Bobasa

11:11 Gosia Komentarzy: 11

Mamy znane są ze słabości do miniaturowej wielkości stópek. Bo jak tu przejść obok nich obojętnie? Takie malutkie, mięciutkie, z tycimi paluszkami i jeszcze mniejszymi paznokietkami... Która więc mama nie skorzystałaby z możliwości zrobienia gipsowego odcisku, który przetrwa - przynajmniej w założeniu - całe lata?

Kiedy więc natrafiłam na produkt pod nazwą Odcisk Bobasa, nie wahałam się ani chwili. Na szczęście zapobiegawczo kupiłam dwa opakowania. Na podobny pomysł wpadł Pe, więc ostatecznie pod ręką mieliśmy trzy sztuki. Jak się później okazało, przydały się wszystkie.

Pomysł świetny, jednak zdecydowanie gorzej z realizacją.

Zestaw składa się z ładnie ozdobionej puszki, w której ma znajdować się odcisk, oraz gipsu (różowego bądź niebieskiego), który ma posłużyć do jego wykonania. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się banalnie proste. Wystarczy, wspierając się krótką instrukcją, wymieszać gips z wodą, przelać do puszki, chwilę odczekać i przyłożyć stópkę (bądź dłoń). Łatwe? Nic podobnego.

Za pierwszym razem masa wyszła zdecydowanie za gęsta. Opakowanie zmarnowane. Za drugim razem - zbyt płynna. Drugie opakowanie zmarnowane. Nie poddałam się jednak i postanowiłam ją zagęścić, korzystając z gipsu z trzeciego opakowania. Ostatecznie udało się odcisk wykonać, choć wizualnie bez rewelacji. Jak jednak łatwo policzyć, do zrobienia jednego odcisku trzeba było zużyć trzy opakowania. 


Nie posądzam siebie ani Pe o całkowity brak zdolności manualnych, podejrzewam więc, że problem tkwi gdzieś w instrukcji, a dokładniej w podanych proporcjach woda:gips, ewentualnie w sugerowanym czasie, który należy odczekać przed dociśnięciem stópki.

Czy warto? Wydaje mi się, że zdecydowanie łatwiejsze i mniej irytujące jest wykonanie odcisku przy pomocy farbki (przeznaczonej do kontaktu ze skórą) i kartki.

Cena: ok. 20 zł.

11 komentarze:

Rożek: kupować czy nie kupować?

15:03 Gosia Komentarzy: 17

Przeglądając blogi, zauważyłam, że część mam wychwala rożek pod niebiosa, a część odradza jego zakup. Ja należę do tej pierwszej grupy. Rożek ubóstwiam i nie wyobrażam sobie wyprawki bez niego.

To właśnie w rożku Lenka śpi od pierwszych dni. Ta miłość do rożka trwa do dzisiaj, choć w tym miejscu powinnam wyjaśnić różnicę między spaniem w rożku (tak jak to było mniej więcej do czasu, gdy Lenka skończyła 1,5 miesiąca) a "spaniem w rożku" obecnie. Ilustracje poniżej.


Spanie w rożku


"Spanie w rożku"

Jak widać, wszystkie kończyny się wietrzą. Lenka lubi jednak być otulona po bokach, więc rożek dalej jest w obiegu.

Zakup rożka polecam więc jak najbardziej. Pozostaje kwestia, jaki wybrać: usztywniany czy miękki. Zdecydowanie usztywniany z wyjmowanym wkładem. Dlaczego? Taki rożek dodaje nieco śmiałości, gdy po raz pierwszy trzyma się w rękach taką kruchą istotkę z główką chwiejącą się na wszystkie strony. Jak powszechnie wiadomo, tej odwagi brakuje zwykle spanikowanym ojcom, więc w ich przypadku rożek okazuje się szczególnie przydatny. Po drugie, rożek umożliwia, jak to nazwałam na własny użytek, "leniwe kołysanie". Kiedy Lenka się przebudzała, zamiast brać ją na ręce i kołysać, po prostu chwytałam za jeden brzeg rożka i unosiłam góra-dół. Z usztywniającego wkładu tworzyła się pseudo-kołyska. 

Od ponad miesiąca rożek funkcjonuje w wersji miękkiej. A kiedy Lenka już całkiem z niego wyrośnie, przyda się jako kołderka czy nawet "mata" do zabawy na podłodze.

17 komentarze:

Jak przetrwać poród?

11:36 Gosia Komentarzy: 27


To teraz kilka słów o tym, jak ułatwić sobie poród i czas tuż po nim.

1. Nie bój się, że nie zdążysz. Nie wiem czemu, ale chyba większości kobiet w ciąży po głowie krąży przerażająca myśl, że nie dojadą do szpitala, tylko urodzą dziecko w domu albo w samochodzie. Takie rzeczy tylko w filmach. Ale muszę przyznać, że i mnie dręczyły takie wizje, szczególnie że szpital na drugim końcu miasta, co w Krakowie w godzinach szczytu oznacza ponad godzinę stania w korkach. Na szczęście Lenka była na tyle rozsądna, że zaczęła się wybierać na świat wieczorem, a na miejsce dotarliśmy po ok. 15 minutach. Sama nawet uspokajałam Pe, żeby się tak nie spieszył, bo na pewno zdążymy.

2. Napisz plan porodu. Pisać czy nie pisać? To zależy. Ja plan porodu przygotowałam i miałam go ze sobą, ale teraz widzę, że pisanie go mogłam sobie darować. Nie dlatego, że moje prośby nie były spełniane. Wręcz przeciwnie: wszystko to, czego oczekiwałam, na Ujastku wykonuje się standardowo. Ale dla własnego komfortu psychicznego warto mieć.

3. Zgódź się na lewatywę. Przyznam, że jeszcze w ciąży temat lewatywy bardziej zaprzątał mi myśli niż nawet sam poród. Na kilka dni przed porodem mój organizm sam zaczął się oczyszczać, ale mimo to zdecydowałam się na zabieg. Chciałam mieć pewność, że w kluczowym momencie nie będzie żadnej niespodzianki. A prawda jest taka, że przy skurczach partych nie ma najmniejszej szansy na utrzymanie czegokolwiek w środku, choćbyś się nie wiadomo jak mocno (nomen omen) skupiała. Sama lewatywa to naprawdę nic strasznego i nie ma najmniejszego sensu się nią przejmować.

4. Skorzystaj z prysznica. Prysznic okazał się dla mnie prawdziwym wybawieniem. Przesiedziałam w nim ponad cztery godziny. Skurcze nadal były odczuwalne, ale ciepła woda spływająca po ciele w jakiś magiczny sposób przynosiła ulgę. Zdarzało się nawet, że chwilami drzemałam. Naprawdę polecam!

5. Kup ładną koszulę. O wyborze koszuli do porodu pisałam już tutaj. Zakup okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie czułam się jak ofiara losu. A po tunice nawet nie da się poznać, że była świadkiem porodu. Wyprana i schowana do szafy czeka na drugą tego typu przygodę.

6. Skorzystaj ze znieczulenia. Jeśli tylko masz taką możliwość, zdecyduj się na znieczulenie zewnątrzoponowe. Jak dla mnie: rewelacja. Wkłucie nie boli kompletnie nic. Odczuwanie skurczów nie jest całkowicie eliminowane, ale ból jest o wiele mniej dotkliwy. Można sobie nawet chwilę pospać. Nie kręci się w głowie, nie ma traci się czucia w nogach, czym niektórzy straszą. Trzeba jednak pamiętać o korzystaniu z toalety, bo po podaniu znieczulenia nie czuje się przepełnienia pęcherza. Ja nie opróżniłam pęcherza przed parciem, więc położna musiała użyć cewnika (nie uprzedzając mnie wcześniej, więc na manewrowanie w okolicach krocza zareagowałam pełnym niezadowolenia pytaniem: "co pani tam robi?"). Zakładanie cewnika nie boli, choć jest odrobinę nieprzyjemne. Mówi się również, że zzo wydłuża drugą fazę porodu. Tu też się nie zgodzę. Wszystko zależy od umiejętnego podania znieczulenia. U mnie przestało działać, jak zaczęły się skurcze parte, więc zzo nie miało żadnego wpływu na dalszy przebieg porodu. A co z oddziaływaniem zzo na dziecko? Pytałam kilku lekarzy i każdy twierdził, żeby kompletnie niczego się nie bać, więc... nie bałam się.

7. Krzycz, ile sił w płucach. Nie miałam żadnych oporów przed wydzieraniem się, a darłam się wniebogłosy. Zaczęłam z chwilą, gdy pojawiły się skurcze parte (pierony jedne, dają w kość). Byłam jeszcze wtedy na sali przedporodowej. Odwróciłam się do ściany i krzyczałam, jakby mnie ze skóry obdzierali (współczuję tym, które dopiero czekały w izbie przyjęć i słyszały te zwierzęce odgłosy). Repertuar był dość szeroki: od standardowego "aaaaa", po "nie mam już siły", "o Boże", "mam dość". Wrzaski kontynuowałam też w czasie parcia. Położna mówiła, żebym nie traciła energii na krzyk, ale - mówiąc wprost - miałam to w pupie. A to dlatego, że krzyk naprawdę mi pomagał. Jakiś taki pierwotny element się we mnie odezwał. Fajna sprawa.

8. Co w torbie? Polecam swój wpis o pakowaniu torby do szpitala. A polecam dlatego, że przydało mi się wszystko, co umieściłam na liście (może z wyjątkiem Tantum Rosa, bo z czystego lenistwa nie chciało mi się sporządzać roztworu). Dodałabym jedynie maść na hemoroidy. Rzeczy potrzebne dla dziecka tuż po narodzinach schowaj do rożka, a więc: rożek, w nim pieluszka tetrowa, pampers i komplet ubranek.

9. Zabierz ze sobą partnera. Moje nastawienie co do obecności męża przy porodzie ewoluowało od całkowitej pewności, że go tam nie chcę, do całkowitej pewności, że przy drugim porodzie na pewno będzie. Jeszcze pod koniec ciąży nie byłam przekonana, czy ma mi towarzyszyć. Tak naprawdę to tego przekonania nie miałam nawet w chwili wchodzenia na fotel porodowy. Na szczęście decyzję podjęła za mnie położna, która po prostu zawołała Pe, żeby mi podawał wodę i maskę tlenową. I jestem jej za to wdzięczna. Wydawać się może, że partner na wiele się nie przyda. W rzeczywistości jednak to właśnie on okazuje się niezastąpiony przy czynnościach, które teoretycznie nie powinny sprawiać większego problemu, a które w czasie skurczów okazują się dla rodzącej czymś ponad siły, np. wytarcie się ręcznikiem po wyjściu spod prysznica. No i może też zrobić pierwsze zdjęcia dziecka.

10. Już po wszystkim. W trakcie porodu czas leci błyskawicznie. Ani się obejrzysz, a na twoim brzuchu wyląduje mały kwilący człowieczek. I właśnie ta mała istotka daje takiego niesamowitego kopa, że jesteś zdolna do wszystkiego. Do dziś zastanawiam się, jak to możliwe, że po kilku godzinach, bądź co bądź, wyczerpującego porodu, mimo całkowitego braku snu (wiadomo, jak to jest w szpitalu), dokuczliwego bólu krocza i kręgosłupa tryskałam dobrym humorem (trzeciego dnia na pytanie lekarza, jak się czuję, odpowiedziałam z bananem na ustach: "doskonale!"; po takiej deklaracji raczej nie mieli wątpliwości, czy wypuścić mnie do domu). Kiedy urodzisz dziecko, nabierzesz przekonania, że jesteś zaj***sta, bo dałaś radę. I taka jest prawda!

27 komentarze:

Ku pokrzepieniu serc

09:45 Gosia Komentarzy: 13


Przestraszyłam się trochę, że w wyniku lektury poprzedniego wpisu niektóre czytelniczki zrezygnują z wszelkich planów prokreacyjnych. Bo wyczytały na takim jednym blogu, że początki macierzyństwa to droga przez mękę. To nieprawda. Jest ciężko, czasem bardzo. Ale po porodzie kobieta odkrywa w sobie niespotykane pokłady siły do działania. Hormony, które sprawiają, że chcemy pochlipać do poduszki, powodują też, że - jak to niektóre z Was pisały w komentarzach - uruchamia się w nas tryb robota, dla którego nic nie jest niemożliwe. Gdyby młodej mamie powiedzieć, że dla dobra dziecka musi wejść na Mount Everest, nie zapytałaby po co, ale - o której godzinie rusza wyprawa (ewentualnie dodałaby: "... i dlaczego tak wcześnie?"). U mnie na pewno byłoby o wiele łatwiej, gdyby nie nieustanna walka z nawałem i zastojami, która w najbardziej kryzysowych momentach wymagała odciągania pokarmu co dwie godziny, również w nocy, oraz całodobowego okładania się kapustą.

Ale prawdą jest też to, że każdy wysiłek wynagrodzony zostaje z nawiązką, gdy maluch zyskuje nieco większą świadomość. Głębokie spojrzenie wielkich oczek, które choć oglądają ten świat od niedawna, zdają się skrywać ogromną mądrość. Oczka, w których tańczą iskierki, gdy na krągłej buzi pojawia się szeroki uśmiech, kiedy dziecko zobaczy twoją twarz. Uśmiech, o którym wiesz, że nie jest wymuszony, lecz płynie z głębi maciupeńkiego serduszka. Serduszka, które bije dzięki TOBIE.

Dodam jeszcze, że coraz częściej pojawia się myśl, że poród był... całkiem fajny. A nawet już oznajmiłam Pe, że w przyszłym roku będziemy pracować nad rodzeństwem dla Lenki.

13 komentarze: