Zastoje w piersiach - co robić?
Ile ja się książek o laktacji naczytałam w ciąży. W każdej z nich napatrzyłam się na piękne obrazki uśmiechniętych mam karmiących idealnymi brodawkami idealnie ssące dzieci. Wszystko pięknie. Jak zwykle jednak rzeczywistość wygląda całkiem inaczej. Jednym słowem: rzeczywistość potrafi dać po pysku.
Mi daje od samego początku.
Zastoje to mój chleb powszedni. Zmagam się z nimi właściwie od dnia wyjścia ze szpitala. Czasem mniejsze, czasem większe, a czasem gigantyczne, tak jak ostatnio. Sama się sobie dziwię, że nie rzuciłam jeszcze wszystkiego w diabły. Jedyne, co mnie powstrzymuje, to to, co równocześnie jest przyczyną problemów, czyli nawał pokarmu. Wiem, że niektóre mamy walczą o każdą kroplę. Dlatego szkoda mi porzucać karmienie, gdy mleka mam pod dostatkiem. Nie wybaczyłabym sobie takiego marnotrawstwa. Dodatkowo mobilizuje mnie zmiana, jaka nastąpiła u Lenki, dokładnie w dniu, w którym skończyła pięć tygodni. Zaczęła bez problemu chwytać obie piersi, w nakładkach wprawdzie, ale i to mnie cieszy. A nawet zdarza jej się prawą pierś possać bez nakładki.
Ale miało być o zastojach. We wspomnianych poradnikach wprawdzie spotkałam się z opisami zastojów, ale raczej w kontekście, że, owszem, czasem mogą się zdarzyć, ale wystarczy trochę pomasować, obłożyć kapustą i problem z głowy. G... prawda. Trzeba się namordować. Siebie i cycki.
Biorąc pod uwagę fakt, że - tak jak napisałam - zastoje mam od momentu, gdy w piersiach pojawiło się mleko, mogę się już trochę powymądrzać. Z myślą o tych z Was, które też się z nimi męczą.
Zastój pokarmu - jak się go pozbyć?
Generalnie zasada postępowania jest dość prosta: ogrzać, wymasować, odciągnąć, schłodzić. Ale diabeł tkwi w szczegółach. Są dwie szkoły masowania. Jedni twierdzą, że można jedynie głaskać. Inni, że trzeba masować, ile sił w rękach, nawet tak, aż zobaczy się gwiazdy. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że pierwsze podejście sprawdza się wyłącznie w celach profilaktycznych bądź w przypadku mikrozastojów. Jeśli jednak zrobi się taki pieron jak mi ostatnio, czyli obejmujący 1/3 piersi, twardy jak kamień, z towarzyszącą gorączką powyżej 39 stopni i dreszczami, to nie wystarczy takie pieszczotliwe podejście. Trzeba masować mocno, bardzo mocno. Boli. Nie da się ukryć. Ale nie ma innego sposobu na rozbicie zastoju. A rozbić go trzeba i uwolnić nagromadzony pokarm, żeby nie wejść na kolejny poziom zaawansowania, czyli zapalenie piersi. U mnie tą niewdzięczną rolę przejęła mama. Ja zagryzałam zęby, ona masowała. Swoją drogą, ona miała dokładnie takie same problemy z karmieniem. Może to geny?
Druga sprawa: odciąganie. Do uczucia ulgi czy do ostatniej kropli? Jeśli już zastoje się zrobią, koniecznie do ostatniej kropli. Jeśli mleko będzie zalegać, problem się nasili. Odciągać nie rzadziej niż co 2 godziny. Oczywiście, można przystawiać dziecko. Ale jeśli nie wypije wszystkiego, ściągnąć resztę. Jeśli zastojów nie ma, nie trzeba ściągać wszystkiego, wystarczy do uczucia miękkości.
Przed masowaniem i odciąganiem dobrze jest piersi lekko ogrzać. Można wejść na pięć "Zdrowasiek" pod ciepły prysznic lub do wanny bądź obłożyć piersi namoczonymi pieluszkami. Natomiast na koniec trzeba je schłodzić. Ja w tym celu obkładam się rozbitymi tłuczkiem liśćmi kapusty, schłodzonej w lodówce. Czasem dodatkowo nakładam jeszcze na to żelowy okład. Planuję zakup specjalnie wyprofilowanych okładów na piersi (jeśli któraś z Was testowała taki wynalazek, chętnie poznam opinię).
Zastój pokarmu - czy leki potrzebne?
Jeśli pojawiła się gorączka, kurację koniecznie trzeba wspomagać zażywaniem paracetamolu/ibuprofenu. W przypadku, gdyby nie spadała, a wręcz zaczynała rosnąć, trzeba jechać do szpitala (do zakończenia połogu nie na zwykłą, lecz na położniczą izbę przyjęć).
Gdzie szukać pomocy telefonicznie? Kiedy temperatura przekroczyła u mnie 39 stopni i mimo upału trzęsłam się z zimna pod kołdrą i kocem, przestraszyłam się nie na żarty. Obdzwoniłam położną, konsultantkę laktacyjną, lekarza dyżurnego na szpitalnym oddziale położniczym i znajomą internistkę. Warto mieć takie kontakty wpisane w telefonie, na wszelki wypadek. Wszyscy mówili to samo, czyli to, co napisałam powyżej.
Życzę Wam, żeby moje rady Wam się nie przydały. Ale w razie czego: jak zawsze możecie pisać do mnie na matkaporazpierwszy@gmail.com.
A żeby nie było tak smutno i straszno, to dodaję zdjęcia Lenki.
9 komentarze: