Pierwsze pół roku macierzyństwa
Lenka leży na macie. Unosi pupę do góry, zapiera się nóżkami i niczym żołnierz na poligonie przesuwa się do przodu, centymetr po centymetrze. Dostrzega zabawkę. Chwyta rączką i wkłada do buzi, nieustannie przy tym komentując swoje poczynania. Zabawka się znudziła. Rzuca na bok. Obraca główkę w jedną i drugą stronę. Jest. Coś ciekawszego. Przekręca się na bok, na plecy, a potem znowu ląduje na brzuszku. Sięga po nowy obiekt zainteresowania i ciamka przez chwilę, wymachując przy tym radośnie nóżkami. Wołam ją. Bezbłędnie przekręca buźkę w moją stronę, a jej twarzyczkę rozświetla najbardziej promienny uśmiech, jaki tylko sobie można wyobrazić. Przewraca się znowu na plecki i teraz skupia całą swoją uwagę na dyndającej nad nią żyrafie.
Minęło zaledwie - a może aż? - sześć miesięcy od pierwszego zakwilenia, pierwszego kontaktu z jej skórą, pierwszego przytulenia i ukołysania. Sześć miesięcy natłoku różnych myśli i emocjonalnej zawieruchy. Sześć miesięcy układania swojego życia na nowo, ustalania nowego porządku rzeczy. Sześć miesięcy poznawania samej siebie, docierania w głąb swojej duszy, po to, żeby odkryć, co jest dla mnie ważne, a co znajduje się na szarym końcu. Czego oczekuję od innych i od samej siebie.
Mam wrażenie, że zmieniło się wszystko, a równocześnie - że nie zmieniło się nic. Jestem tą samą osobą. Mam takie same pasje i marzenia. Wiem, że najważniejsza jest dla mnie rodzina, ale bardzo ważna jestem dla siebie też ja sama. Dzięki macierzyństwu dowiedziałam się, jaką matką jestem, jaką chcę być, a jaką z pewnością nigdy zostać nie zamierzam. Nie jestem typem matki, która z chwilą narodzin dziecka traci swoją tożsamość. Staje się białą plamą. Wydaje mi się, że taka postawa prędzej czy później rodzi frustrację, a zwykle pierwszą osobą, na której taka frustracja się odbija jest dziecko, to samo dziecko, dla którego matka poświęciła swoje życie. Nie jestem matką-bluszczem. Nie jestem też matką-satelitą. Nie wiszę nad Lenką, nieustannie ją monitorując. Uważam, że dziecko - jak każdy człowiek - potrzebuje odrobiny samotności, a nawet nudy. Nie mam poczucia winy, gdy układam Lenkę na macie i chwytam za książkę, tworzę wpis na bloga bądź piszę artykuł. Lenka wie, że jestem obok. Że czuwam. Obok, ale blisko. Że w razie potrzeby może na mnie liczyć.
Wciąż to samo mnie cieszy i smuci. Doszło jednak sporo rzeczy, które mnie zachwycają i rozczulają. Dołeczki w łokciach, iskierki w uśmiechniętych oczach, trójkącik nad pupką, błogi spokój malujący się na buzi podczas snu, szeroko otwarte usteczka, gdy leży na brzuszku i z niebywałym skupieniem rozgląda się po okolicy.
Czy mam więcej cierpliwości? Nie wiem. Zdarza się, że gdy Lenka marudzi z niewiadomego powodu, przeklinam w myślach. A potem przeklinam się za to, że przeklinałam w myślach. Łapię kilka głębokich oddechów i ją przytulam. Wiem, że nie ma w niej ani krzty złośliwości. Ale choć jestem matką, nie przestałam być człowiekiem, któremu daleko do ideału. Równocześnie z zaskoczeniem zauważam, ile we mnie optymizmu i zgody na to, co się wydarza. Nie chodzi o "tumiwisizm", ale o poczucie, że cokolwiek by się nie działo, na pewno wszystko będzie dobrze. Zauważyłam to u siebie już w ciąży. Nie nakręcam się, nie panikuję, nie wietrzę wszędzie spisków i podstępów. Jeśli coś się dzieje, zakładam najbardziej pozytywną wersję wydarzeń. Dobrze mi z tym.
Nie przestałam być kobietą. Uważam, że kluczem do szczęścia kobiety jest poczucie, że dobrze czuje się we własnej skórze. Kocham swoje ciało. Zresztą, zawsze je lubiłam. Teraz dodatkowo traktuję je z podziwem. Że doskonale się spisało. Lekki makijaż, świeże włosy, ubranie, w którym nie wstydzę się pokazać samej sobie w lustrze. Uczucie zadowolenia nie bierze się znikąd, trzeba je pielęgnować każdego dnia.
Coraz częściej wybiegam myślami w przyszłość. Widzę siebie, jak zaplatam Lence warkoczyki, jak prowadzę ją za rękę do przedszkola i uśmiecham się, gdy nieśmiało spogląda na kolegę z klasy. Widzę nas - mnie, Lenkę, męża - jak spacerujemy po parku, zbieramy kasztany, a pod moją kurtką odznacza się ciążowy brzuszek. Widzę, jak dziadek uczy Lenkę jazdy na rowerze i wiesza jej huśtawkę na trzepaku. Jak Lenka wycina z babcią ciasteczka, a potem częstuje mnie i podekscytowana czeka, czy mi posmakują. Jak 5. grudnia kładzie się do łóżeczka wyjątkowo wcześnie, bo przecież im wcześniej się położy, tym szybciej przyjdzie Mikołaj.
Tak, piękna przygoda przed nami.
13 komentarze: